Tygodnik "Stolica" w jednym ze swoich numerów z 1960 roku zamieścił wspomnienie znanej tłumaczki i pisarki Jadwigi Waydel - Dmochowskiej o Kanonii. Tu przytaczamy to wspomnienie.
Uliczka, placyk, zaułek — jak kto woli — wtulony pomiędzy odwieczne mury Katedry Świętego Jana (zwanej przez dawnych warszawiaków „Farą”), a stare kamieniczki o wąskich fasadach, których misternie ornamentowane szczyty pierwszy chyba uwiecznił Aleksander Gierymski, na tle zasnutego chmurami nieba i szybujących pod nim ptaków.
Uliczka kontrastów: światła i cienia, gwaru i ciszy. Słońce wdziera się tam w pogodne letnie dni jak rwący potok, kładąc jasne plamy na bruk, ozdobne gzymsy i krzywizny dachów. Pod sklepieniami oddzielającymi Kanonię, zwaną również Dziekanią, od Świętojańskiej czai się głęboki, chłodny mrok. Pierwsze sklepienia to podcienia dzwonnicy katedralnej, następne — właściwa granica Kanonii — to bramka (pozostałość z epoki Wazów), a nad nią kryte karpiówką przejście z zakratowanym okienkiem łączące skrzydło Zamku z Katedrą. Tędy podobno chadzał Król udając się na uroczyste nabożeństwa do Fary.
Są godziny, gdy dolatują tu dziecięce glosy z sąsiedniej szkoły, gdy powietrze drga od bicia dzwonów na wieżach ciasno stłoczonych w tej dzielnicy kościołów, po czym znowu zapada głuche milczenie przerywane tylko stukotem kul chromego żebraka lub furkotem gołębich skrzydeł.
To jeden z najpiękniejszych zakątków Starego Miasta tak bliski tętniącego serca stolicy, a tak zda się od niej daleki. Czy można jeszcze cos o nim powiedzieć, zabrać głos po tylu słynnych jego piewcach? Chyba to, co nasuwają osobiste wspomnienia, bez których nie mógłby powstać „wielki fresk Warszawy", wspomnienia narastające niczym patyna z pokolenia na pokolenie, „wspomnienia , które cos mówią do ludzi“.
Pamiętam dobrze okres, kiedy obudziło się w Warszawie zainteresowanie Kanonią. Zaczęło się ono na parę lat przed pierwszą wojną światową. Wówczas to staromiejski zakątek odgrzebany z mroku zapomnienia stał się ulubioną siedziba warszawskich intelektualistów, tak jak niegdyś był siedzibą Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, zanim stanął jego pałac przy zbiegu Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu zwany powszechnie pałacem Staszica.
Po Or-Ocle, który posiadał tam własną kamienicę, znaczoną ongiś numerem ósmym, osiedlali się kolejno w cieniu katedry: architekt Józef Dziekoński we własnym, przez siebie odrestaurowanym gotyckim domu o potężnych skarpach, na rogu Jezuickiej, inżynier Kazimierz Pawłowicz, artysta-malarz Stanisław Rzecki... Na tą ulicę przeniósł swoje bezcenne zbiory znany kolekcjoner, obrońca „przestępców“ politycznych prześladowanych przez carat, mecenas Stanisław Patek.
W domu Or-Ota mieszkali w okresie dwudziestolecia Bolesław i Honorata Leszczyńscy oraz Wincenty Rapacki z żoną. Mansardę zajął Ryszard Ordyński, który zdobył już sobie wtedy światową sławę. Był reżyserem, potem zastępcą Maxa Reinhardta, dyrektora Neues Deutsches Theater w Berlinie, z czasem zaś reżyserem Metropolitan Opera House w New Yorku. Ordyński miał przyjaciół na całej kuli ziemskiej, ale sercem był najściślej związany z Warszawą. Pomimo wspaniałej pozycji i świetnych zarobków na obczyźnie, nie umiał się oprzeć nostalgii; zawsze powracał do rodzinnego miasta by, jak sam mówił z całkowitą beztroską, stracić to, co zarobił za granicą.
Mieszkanie Ordyńskiego na Kanonii urządzone z niezwykłym gustem, bywało widownią wielu, jedynych w swoim rodzaju, zebrań towarzyskich. On sam jako pan domu był zjawiskiem niezwykłym, łączył szczerą staropolską gościnność z nieprzeciętnym talentem reżyserskim. I nie wiem, czy to owa gościnność rozszerzała ściany, czy tez Ordyński stosował zasady reinhardtowskie, interpretując scenę nie jako miejsce akcji, ale jako „przestrzeń znaczeniową” dość że małe mieszkanko na mansardzie mieściło nieraz bardzo liczne grono gości i to gości niepośledniego kalibru, akcja zaś toczyła się tak sprawnie, jak gdyby rozgrywała się w amfiladzie salonów wielkopańskiego pałacu lub apartamentach recepcyjnych ambasady. A atmosfera? Zupełna swoboda, brak wszelkiej pozy, jakiś nieuchwytny ton artystycznej cyganerii w najlepszym stylu W takie wieczory ciasny placyk przy Katedrze zatłoczony bywał samochodami. Stały maska przy masce, często aż do pierwszych różowatych zórz świtu.
Artur Rubinstein, gdy w latach dwudziestych koncertował w Warszawie, wolał mieszkać u przyjaciela na Kanonii niż w Bristolu albo Europejskim. Ordyński wydawał wówczas tradycyjny raut, na którym po koncercie spotykał się świat artystyczny Warszawy, grono przyjaciół oraz najwierniejsi wielbiciele talentu genialnego wirtuoza. Z tego tytułu bywałam i ja zaszczycana zaproszeniem.
Najżywiej zachowałam w pamięci raut w roku 1928 czy 1929, po koncercie, kiedy to, jak przed wielu, wielu laty, spotkali się na estradzie Filharmonii Artur Rubinstein i Paweł Kochański.
Spośród zgromadzonych tego wieczoru gości zapamiętałam, oprócz gospodarza i obu mistrzów, panią Zofię Pawłową Kochańską, N. Jackowską, Boya-Żeleńskiego, Jana Lechonia, Leona Schillera, Adama Nagórskiego, Arnolda Szyfmana, Stanisławostwa Meyerow, Leopoldostwa Staffów.
Był to chyba ostatni koncert Pawła Kochańskiego w Warszawie, śmierć zabrała go nam tak przedwcześnie...
Artura Rubinsteina mieliśmy szczęście gościć i słyszeć już dwukrotnie po kataklizmie drugiej wojny światowej, Kanonia zaś powstając z gruzów niczym Feniks z popiołów, staje się na nowo ulubioną siedzibą warszawskich intelektualistów.